Poród w Niemczech - Moja historia





W poprzednich artykułach starałam się Wam pomóc przygotować do ciąży, porodu i połogu w Niemczech. Teraz opowiem Wam, jak to było u mnie. Ta wiedza może Wam się przydać :)

Urodziłam w Niemczech dwoje dzieci


Pierwsza córka przyszła  na świat w Klince Havelhöhe w Berlinie. Jest to jeden z najlepszych szpitali w stolicy Niemiec, chociaż na polskich forach wiele się  o nim nie mówi. A to dlatego, że nie pracują tutaj raczej obcokrajowcy, szpital znajduje się na uboczu (w lesie na Spandau) i zgłaszają się do niego przeważnie Niemcy. Dlaczego? Bo to szpital antropozoficzny, co oznacza, że jego metody są bardziej naturalne, a lekarze widzą człowieka jakoś całość z jego psychiką, a nie tylko jako przypadek medyczny. W Havelhöhe było pięknie. Salę porodową, w której wszystkie meble były z drewna, a światło lekko przygaszone, jak w dziecięcym pokoju, widziałam już podczas szkoły rodzenia. Podawano tam ekologiczne, bardzo pyszne jedzenie. Pielęgniarki przychodziły do mnie często i na każdy mój dzwonek (a nie wahałam się go użyć).


Niestety, poród nie poszedł tak, jak sobie to wyobrażałam. Chciałam rodzić na stołku porodowym, a okazało się, że z bólu zwinęłam się w kulkę na łóżku i nie miałam ochoty współpracować. Rozwarcie postępowało bardzo powoli, a dziecko leżało jakoś niefortunnie przekręcone (głową w dół, ale nie wpasowane). Kiedy powiedziałam, że może jednak wolałabym znieczulenie, położna stwierdziła, że to dobry pomysł. Pomoże mi się rozluźnić. Anestezjolog zjawił się bardzo szybko, wbił się sprawnie, nie miałam po znieczuleniu zewnątrzoponowym (PDA) żadnych skutków ubocznych oprócz tego, że nie mogłam przez dłuższy czas chodzić. Jestem dosyć niska, a pierwsza córka nie była bardzo lekka (3700 g), głównie przez to, że rodziła się 10 dni po terminie. Niestety, skończyło się na próżnociągu (die Saugglocke), pęknięciu trzeciego stopnia (Dammriss 3. Grades) i rozejściu się szwów. Spędziłam w szpitalu tydzień i nie poradziłam sobie z laktacją, o którą później bezskutecznie walczyłam.

W czasie pobytu w tym szpitalu bardzo pomagały mi miłe, młode pięlęgniarki, które przychodziły bardzo szybko, kiedy nieco wyprowadzona z równowagi (dziecko głodne, ja obolała) dzwoniłam po nie w nocy. Salowe też były do rany przyłóż, dbały o mnie bardzo podczas śniadań, kiedy jeszcze nie mogłam chodzić i przynosiły mi smakołyki z bufetu (położnice przeważnie są w stanie same tam pójść i powybierać sobie, na co mają ochotę). A wybór w bufecie był nieziemski, zdrowy, świeżutki, jak w najlepszym hotelu. Na obiad też pierwszej klasy dania i 3 menu do wyboru.


Warto prosić o pomoc


Wypisana do domu czułam się jednak coraz gorzej. Rana bolała mnie niemiłosiernie, dużo krwawiłam. Za poradą mojej położnej - wspaniałej Polki - zgłosiłam się do szpitala i poprosiłam o ponowne szycie. Tym razem padło na Sana Klinikum Lichtenberg, bo było o wiele bliżej (nie miałam już siły jechać na drugi koniec Berlina). Ten szpital już o wiele bardziej przypominał polskie placówki: metalowe łóżka, gotowane udka, niemiłe salowe. Tam mnie położono na oddział i z niedowierzaniem stwierdzono ostrą anemię (hemoglobina 4,8). Bardzo konkretna lekarka wyjaśniła mi, że mam prawo do transfuzji krwi (robi się ją, jak hemoglobina spada poniżej 5), ale w moim przypadku niesie to ze sobą więcej ryzyka niż korzyści (zarażenie WZW). Nie skorzystałam.

Błagałam o ponowne szycie, ale nie było to takie łatwe. Położna wyjaśniła mi, że jeśli mi tego nie zrobią, to zostanę z blizną wielkości orzecha włoskiego. Na szczęście ordynator zgodził się na operację, która została wykonana miesiąc później, kiedy infekcja rany się zagoiła. W sumie przez 3 miesiące nie mogłam siedzieć na pupie.

Z laktacją niestety przegrałam, mimo że stawałam na rzęsach, żeby ją rozkręcić (herbatki, bawarki, zioła, pompa elektryczna i oczywiście przystawianie). Wina poszła  na anemię, ale jak wyszłam z niej po pół roku, to sytuacja wcale się nie poprawiła. Powiedziałam sobie, że przyszły poród będzie bez znieczulenia.


Przeprowadzka do Saksonii


I jak pomyślałam, tak zrobiłam. Druga moja córka przyszła na świat w Diakonissen Krankenhaus w Dreźnie. Właściwie planowałam urodzić w domu porodowym na Bühlau, ale niestety poród trzeba było wywołać. Minęło już 12 dni od wyznaczonego terminu, a ja naprawdę miałam już dość.

Wywoływanie porodu zaczęło się całkiem przyjemnie. Dostaliśmy pokój małżeński, który wyglądał jak w niezłym hotelu. Leżeliśmy sobie na łóżku z mężem, rozmawialiśmy, co jakiś czas przychodziła położna i próbowaliśmy jakoś naturalnie ruszyć sprawę (masaż, lewatywa itd.). Dwa razy byłam na pięknym spacerze nad Łabą, bo szpital leży bezpośrednio nad rzeką. W końcu, po dwóch dawkach prostaglandyn (po ćwierć tabletki każda), przyszły regularne skurcze (nieregularne miałam już od tygodni). Na sali porodowej cały czas była ze mną lekarka i położna. Drugi poród w porównaniu do pierwszego, szedł bardzo szybko (nie licząc całego przygotowania). Pierwszą córkę rodziłam przez 13 godzin, a drugą  przez 3,5. Przed samym porodem zaznaczyłam w wywiadzie, że nie chcę mieć znieczulenia. Że pewnie będę o nie prosić, ale i tak go nie chcę. Nie macie pojęcia, jak o nie błagałam! Krzyczałam okropnie, pot lał się  jak na amerykańskich filmach, pierwszy raz w życiu chciałam umrzeć, żeby tylko ten okropny ból ustąpił. 3,5 godziny jakby mnie nawlekali na pal. Lekarka się nie ugięła, nie dostałam znieczulenia.

Z perspektywy czasu to była o tyle dobra decyzja, że faktycznie lepiej się goiłam. Akcja porodowa nie zatrzymała się jak przy pierwszej ciąży i nawet nie pękłam aż tak strasznie mocno jak wtedy, mimo że druga córka ważyła 4100 g (a ja niezmiennie kurdupel). Rana goiła się szybciej, chociaż nie całkiem bez komplikacji. Poprosiłam o inne szwy, bo poprzednio rozeszły się bardzo szybko. Te trzymały - uwaga - półtora roku! Jedzenie w szpitalu bardzo dobre, siostry niezbyt miłe, ale tym razem nie dzwoniłam tyle, co kiedyś, bo mogłam chodzić i siedzieć (co za luksus!). Pielęgniarkom zawdzięczam jednak życie. Dwukrotnie były ze mną w ubikacji po porodzie i dwa razy straciłam przytomność, a one mnie uratowały.

Walka o laktację


Tym razem nie było anemii, ani znieczulenia. A laktacja i tak się nie rozwinęła. To nie jest tak, że ona padła w którymś momencie - ja wcale nie miałam nawału. Nigdy, przy żadnym dziecku. A ssały jak piranie (na pierwszą tak mówiły pielęgniarki w szpitalu).

Skończyło się tak, że obie moje córki karmiłam mlekiem modyfikowanym BEBA, które bardzo dobrze znosiły i lubiły przez ponad 2 lata. Ile nocy przez to przepłakałam, to moje, ale efekt jest taki, że mam dwie silne, piękne i mądre córki. Nawet bez mojego mleka.





Przeczytaj także: U ginekologa w Niemczech, Szkoła rodzenia w NiemczechPoród w NiemczechPołóg w Niemczech


Niniejszy artykuł zawiera lokowanie produktu.

Komentarze

  1. Ja co prawda nie rodziłam w Niemczech, ale w Irlandii, ale dziś uważam, że znieczulenie całkowite w kręgosłup to porażka. Dziś już bym tego nie zrobiła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze znieczuleniem źle, bez wcale nie lepiej... Coś za coś, niestety :(

      Usuń

Prześlij komentarz